Jak moja sukienka na czerwony dywan… skończyła w ogródku
No więc tak. Stworzyłam kiedyś sukienkę. Ale nie taką zwykłą – sukienkę z przytupem. Idealną na czerwony dywan. Tylko że… nikt tego dywanu nie rozwinął. Klasyk. A teraz od początku. Wyobraźcie sobie: ja, artystka-amatorka, ogrodniczka pełną gębą, postanowiłam stworzyć kreację marzeń. Materiały? Tylko z najwyższej półki: winobluszcz, gipsówka ogrodowa, przegorzan, zatrwian, krwawnik… Cała kolekcja botanicznych „haute couture”. Mega ekologiczna, zero plastiku, zero śladu węglowego. Taka „zielona” stylówa, że Greta Thunberg byłaby dumna. Plan był prosty: błysk fleszy, szum aparatów, ja krocząca z gracją w sukni, która wygląda jak skrzyżowanie łąki z wybiegami w Paryżu. Problem? Gala się nie odbyła. Ba! Nawet paparazzi nie przyszli. Jedyne flesze to te z telefonu sąsiadki zza płotu, która sądziła, że robię performance o tematyce ekologicznej. Więc zamiast czerwonego dywanu – trawnik. Nasz, przydomowy. Ale wiecie co? Trawa miękka, nie czepia s...