Jak moja sukienka na czerwony dywan… skończyła w ogródku


No więc tak. Stworzyłam kiedyś sukienkę. Ale nie taką zwykłą – sukienkę z przytupem. Idealną na czerwony dywan. Tylko że… nikt tego dywanu nie rozwinął. Klasyk.

A teraz od początku.

Wyobraźcie sobie: ja, artystka-amatorka, ogrodniczka pełną gębą, postanowiłam stworzyć kreację marzeń. Materiały? Tylko z najwyższej półki: winobluszcz, gipsówka ogrodowa, przegorzan, zatrwian, krwawnik… Cała kolekcja botanicznych „haute couture”. Mega ekologiczna, zero plastiku, zero śladu węglowego. Taka „zielona” stylówa, że Greta Thunberg byłaby dumna.



Plan był prosty: błysk fleszy, szum aparatów, ja krocząca z gracją w sukni, która wygląda jak skrzyżowanie łąki z wybiegami w Paryżu. Problem? Gala się nie odbyła. Ba! Nawet paparazzi nie przyszli. Jedyne flesze to te z telefonu sąsiadki zza płotu, która sądziła, że robię performance o tematyce ekologicznej.

Więc zamiast czerwonego dywanu – trawnik. Nasz, przydomowy. Ale wiecie co? Trawa miękka, nie czepia się jak komentatorzy mody, a do tego lepiej pasowała do sukienki niż jakiekolwiek marmurowe schody.

Minęły trzy lata. Sukienka uschła (jak moje marzenia o byciu ikoną eko-glamour), ale... nie wszystko stracone! Przerobiłam ją na coś nowego. Bo w moim ogródku nic się nie marnuje. Kto powiedział, że roślina nie może dostać drugiego życia jako ozdoba ogrodowa?

Dziś mój ogród przypomina bardziej pracownię artystyczną niż klasyczne „grządki i petunie”. Kiedyś królowały tu botaniczne sukienki, teraz – rzeźby wielkości człowieka. I nie byle jakie – stworzone własnoręcznie z gałęzi brzozy, wierzby płaczącej i pnączy winobluszczu. Taka moja osobista kolekcja „leśnych ludzi” – trochę jak strachy na wróble, tylko bardziej stylowe.

Czasem zastanawiam się, co kocham bardziej – dłubać przy rękodziele czy grzebać w ziemi? A potem dochodzę do wniosku, że bez jednego nie ma drugiego. Bo ani sukienek, ani rzeźb nie byłoby bez moich ukochanych roślin. Zielone płuca, zielone serce, zielony styl życia.

Morał z tej historii?

Czerwony dywan nie zawsze się pojawi. Ale to nie znaczy, że nie można błyszczeć. Czasem wystarczy kawałek trawnika, kreatywność i kilka suchych gałęzi. Bo prawdziwa elegancja to umiejętność robienia wrażenia bez fleszy – i bez plastiku.

A jeśli kiedyś zapukają do mnie z Oscarem za „Najlepszą Sukienkę z Roślin” albo „Najbardziej Stylową Rzeźbę z Wierzby”, to przynajmniej będę gotowa.

Z kompostem w jednej ręce, a sekatorem w drugiej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

🌾 Makówka z wierzby płaczącej — lekka jak koronka

Letnia opowieść spod wianka

Ręce, które uczą się od natury