Parasol z trawy
To miał być zwykły, letni poranek. Trochę słońca, trochę kawy. Trochę ciszy, która niby nic nie znaczy, ale czasem mówi więcej niż słowa. I wtedy – pojawił się on. Rudy. Mój pies. Mój najlepszy przyjaciel. Mój kawałek radości, który miał cztery łapy i oczy, w których można było się zanurzyć po uszy. Spojrzał na mnie tym swoim wzrokiem – tym, który znałam na pamięć. Mówił: „No już. Załóż buty. Idziemy. Przecież wiesz, że dzień bez łąki się nie liczy.” Więc poszliśmy. On biegł jak oszalały, goniąc motyle, których nigdy nie chciał złapać. A ja szłam powoli – za nim, ale też trochę… w sobie. W myślach, w rytmie trawy, w tej cudnej, letniej zwyczajności. I wtedy – gdzieś między jednym źdźbłem a drugim – zatrzymałam się. Bo nagle, znikąd, przyszła mi do głowy myśl, której nie potrafię do dziś wyjaśnić: – A gdyby tak… zrobić parasol z trawy? Nie z kwiatów, nie z liści. Z trawy. Tylko z niej. Z tej najbardziej niedocenionej, szeleszczącej, lekkiej jak wspomnienie. Absurd? Oczywiści...