Ręce, które uczą się od natury
Ile tych koszy już zrobiłaś? To pytanie padło któregoś letniego popołudnia. Zadała je znajoma, rozglądając się po moim ogrodzie z uśmiechem i lekkim niedowierzaniem, jakby próbowała policzyć każdy kosz wzrokiem. Przystanęła przy jednym z nich — oplecionym winobluszczem, z miękkimi kaskadami pelargonii opadającymi po bokach — i spojrzała na mnie pytająco. Nie wiem. Naprawdę — nie wiem. Było ich tak wiele, że nie potrafię zliczyć. Małych, dużych, misternych, prostych. Każdy powstawał z potrzeby chwili lub jakiegoś cichego impulsu serca. Jedne były tworzone z myślą o konkretnym miejscu w ogrodzie, inne — po prostu dlatego, że miałam wolne dłonie i pełne serce. Kosze tworzę z tego, co daje mi natura. Gałęzie brzozy, elastycznej olchy, giętkiej wierzby płaczącej, a najczęściej — z dzikiego, trochę zadziornego, ale cudownie podatnego winobluszczu. Wszystkie te rośliny znam już niemal jak starych przyjaciół — wiem, która gałązka się nada, a która woli rosnąć dalej. ...