🌸 Jeżówki z wierzby



Poranek był cichy, prawie nieruchomy. Chłodny, lekko wilgotny, jakby świat jeszcze nie zdecydował, czy dziś chce mówić, czy milczeć. Ziemia pachniała głęboko, trochę jak mech, trochę jak wspomnienie deszczu.

Liście pod klonem tworzyły gęsty, bordowy dywan — nasycony, ciężki od rosy. Spadały powoli, bez pośpiechu, jeden po drugim, jakby sam klon opowiadał coś, czego nie da się wypowiedzieć głośno. Lubię patrzeć, jak gubi liście. Robi to z taką godnością, że trudno nie zwolnić kroku.

Wyszłam do ogrodu bez planu. Chciałam tylko być — może coś przejrzeć, może nic. Ten rok nauczył mnie nie śpieszyć się z decyzjami. Może przez chłód, który przychodzi szybciej niż kiedyś. A może dlatego, że wreszcie zaczęłam słyszeć więcej — nie tylko ptaki czy liście, ale i siebie, cichą, między jedną myślą a drugą.

Zatrzymałam się przy jeżówkach.

Stały cicho, jakby czekały, aż ktoś je zauważy. Wysokie, suche, trochę szorstkie w dotyku, ale wciąż piękne. Ich czas już minął, a jednak coś w nich trwało. Ciemne środki otoczone skręconymi płatkami wyglądały jak małe rzeźby – nieidealne, ale prawdziwe. Przetrwały wiatr, deszcz i zmianę światła.

Uklękłam przy nich. Delikatnie, powoli, bez pośpiechu. Ucięłam kilka łodyg, a potem – palcami, ostrożnie – zebrałam nasiona. Były lekkie jak szept, prawie nie czuć ich w dłoni. Może je wysieję. A może po prostu zachowam. Na później. Na pamięć.

Chwilę jeszcze patrzyłam na jeżówki, zanim wstałam. Miały w sobie coś ważnego. Coś, co zostaje w oczach nawet wtedy, gdy już się od nich odejdzie.

Wróciłam do domu, ale jeżówki nie chciały mnie zostawić. Ich kształt, ich obecność – wciąż miałam je pod powiekami. Było w nich coś więcej niż tylko roślina. Coś, co mówiło o trwaniu, o prostocie, o zgodzie na to, co przemija.

I wtedy pomyślałam: a gdyby tak stworzyć własną jeżówkę? Taką, która nie zwiędnie. Która zostanie – na dłużej. Nie do ogrodu. Do siebie.

Sięgnęłam po drut. Ręce same pamiętały, co trzeba zrobić. Uformowałam stelaż – nierówny, trochę nieskładny, ale miał w sobie początek. Potem przyszły gałązki – cienkie, giętkie, pachnące wilgocią. Oplatałam je powoli, bez planu. Raz od środka, raz z zewnątrz. Jakby każda z nich miała swoje miejsce i czekała, aż je znajdę


To była cicha praca. Taka, przy której myśli zaczynają mięknąć, a cisza robi się przyjazna. Nie liczyłam czasu. Po prostu byłam. Z dłońmi, które pamiętały więcej niż głowa.

Po dwóch dniach konstrukcja wyschła. Sięgnęłam po różowy spray. Delikatnie, niemal niechcący, musnęłam nim płatki. Ten kolor nie był przypadkowy. Lubię róż – nie za jego słodycz, ale za to, że potrafi rozjaśnić nawet najbardziej pochmurne myśli. A poza tym, jeśli wierzyć trendom, w przyszłym sezonie znowu będzie modny. Czemu więc nie mieć ogrodu zgodnego z modą?

Patrzyłam na swoją jeżówkę długo. Nie była idealna. Trochę krzywa, trochę z charakterem. Ale była moja. Ulepiona z zachwytu. Zrobiona z tego, co miałam pod ręką, z tego, co czułam.

I wtedy, kiedy spojrzałam na nią raz jeszcze, uświadomiłam sobie jedno:

Przecież ona jest ogromna.

I jak tu nie zrobić sobie z nią zdjęcia?

Wyciągnęłam statyw, ustawiłam telefon na samowyzwalacz i… zrobiłam sobie sesję. W pracowni. Sama. Lubię być samowystarczalna – nawet jeśli oznacza to pozowanie z miną pełną dumy i lekkiego rozbawienia obok gigantycznego, wiklinowego kwiata.

Usiadłam na krześle i wzięłam do ręki jedną z jeżówek.



Trochę jakby z niczego powstało coś – niekoniecznie doskonałe, ale całkowicie moje.

Zdjęcie wyszło całkiem nieźle. A nawet jeśli nie – to co z tego? Tego momentu i tak nikt mi nie odbierze. Ani tego, że sama go sobie stworzyłam.

Zrobiłam ich cztery. Duże, wyraziste. Każda inna. Ich łodygi będą z grubych gałęzi, bo są naprawdę olbrzymie – przy nich dorosły człowiek wygląda jak dziecko błąkające się po łące. Na razie czekają jeszcze na kilka detali, ale już wiem: w przyszłym roku będą ozdobą ogrodu. Trwałe, kolorowe, z humorem i odrobiną dystansu do tego, co zwyczajne.


I właśnie to lubię najbardziej – że z rzeczy prostych, znalezionych po drodze, można stworzyć coś swojego. Coś, co zostaje. Coś, co potrafi rozbawić, wzruszyć. Przypomnieć, że najlepsze inspiracje rosną tuż pod naszymi stopami.

Trzeba tylko umieć je zauważyć.

Pozdrawiam serdecznie, Iwona od gałęzi 🧑‍🌾 🩷 😁 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

🌾 Makówka z wierzby płaczącej — lekka jak koronka

Letnia opowieść spod wianka

Ręce, które uczą się od natury