Tam, gdzie czeka się miłością
Są lata, które przemykają przez życie cicho, jakby na palcach – niemal niezauważalnie. I są takie, które wbijają się w pamięć jak drzazga, zostając na zawsze. Tamten rok… był właśnie taki. Nie uprzedził, nie zapukał. Po prostu przyszedł. I zabrał spokój.
Najpierw była diagnoza. Nowotwór złośliwy. Agresywny. Słowa, które mają swój własny ciężar – taki, którego nie uniesie żadne serce.
A potem – wypadek. Przypadkowy moment, zwykły dzień, leżak w ogrodzie… i nagle wszystko się zatrzymało. Zmiażdżone palce, ból, który przeszył mnie na wskroś, jakby los chciał dopisać kolejny rozdział dramatu.
Nagle moje życie się skończyło – przynajmniej to, które znałam. Został lęk. I cisza.
W tej ciszy – między kroplami chemii a kolejnymi badaniami – najwięcej światła przynosiła obecność najbliższych. Ludzkich i zwierzęcych. Zwłaszcza tych czworonożnych. Ich bezwarunkowa miłość była jak ciepły bandaż na poranioną duszę. Milcząca obecność, miękkie futro, spojrzenie bez pytań. Tylko „jestem”.
Ale los nie zatrzymał się wtedy. Nie dał odpocząć.
W styczniu odszedł Rudy – nasz ukochany pies. Czternaście lat z nami. Czternaście lat wierności, spokoju i mądrości. Miał oczy, które widziały wszystko, ale nigdy nie oceniały. Był dobry do szpiku kości. Kiedy odszedł, myślałam, że to koniec bólu. Że więcej nie uniosę.
Myliłam się.
W Wielkanoc – czasie nadziei, odrodzenia, nowego życia – odszedł Kajtek. Osiemnaście lat był z nami. Osiemnaście lat życia. Nie wiem, czy można być gotowym na stratę takiej duszy.
Kajtek nie był po prostu kotem.
Był domem. Ukojeniem. Miękkim futrem wtulonym w policzek, gdy świat kruszył się w dłoniach. Był spojrzeniem, które rozumiało wszystko – zanim padło jedno słowo. Cichym towarzyszem poranków. Strażnikiem rutyn i codzienności. Dla mnie. Dla mojej córki. Dla wszystkich, którzy mieli szczęście go spotkać.
Miał w sobie coś, co nie mieści się w definicjach. Coś głębokiego, starego, pięknego.
Gdy wychodziłam do ogrodu z aparatem, Kajtek zawsze był pierwszy przy drzwiach. Gotowy. Jakby wiedział. Pozował z godnością, z błyskiem figlarności w oczach. Pamiętam, jak kiedyś przyjechała do nas Maja Popielarska – Kajtek nie dał jej nawet dobrze wysiąść z auta. Był przy niej od razu, jakby witał starą przyjaciółkę. Powstał z tego króciutki film. Nadal można go znaleźć w internecie. Czasem wracam. Patrzę, jak Kajtek przemierza ogród, jak żyje… I choć łzy cisną się do oczu, czuję też spokój. Bo on nadal tam jest – w kadrach, w pamięci, w śmiechu tych, którzy go oglądają.
Zawsze witał. Zawsze żegnał. Jakby rozumiał, jak bardzo to ważne.
Dlatego jego odejście właśnie w Wielkanoc bolało jeszcze bardziej. Bo kiedy cały świat lśnił nadzieją, w nas panowała ciemność.
Dom bez Kajtka to inny dom. Czasem wydaje mi się, że słyszę znajome stukanie łapek po podłodze. Albo kątem oka widzę jego sylwetkę na parapecie. Ale to już tylko cień. I zdjęcia. Setki zdjęć, które przeglądam z drżeniem serca i z gulą w gardle.
Zostały sny. I ta dziwna, cicha pewność, że on nadal tu jest. Może nie tak, jak bym chciała. Ale jest.
Może tam, po drugiej stronie Tęczowego Mostu, Kajtek znów wita gości. I już nie jest sam. Bo tuż obok niego siedzi Rudy – nasz wierny przyjaciel. Kajtek przemyka z gracją między jego łapami, Rudy merda ogonem z tym swoim spokojem i łagodnością.
Wyobrażam ich sobie razem – zdrowych, wolnych, radosnych. Może, gdy przychodzą nowe dusze, zagubione i przestraszone, to właśnie oni są pierwszymi, których spotykają. Kajtek z tym roziskrzonym spojrzeniem, Rudy z ciepłem w oczach.
Witać. Towarzyszyć. Kochać.
Bo przecież to było zawsze w ich naturze.
A ja wierzę, z całego serca wierzę, że kiedyś ich znów zobaczę. Że w ogrodzie, w którym nie ma już bólu, gdzie nie istnieje czas ani śmierć, Kajtek znów wskoczy na moje kolana, a Rudy położy głowę na mojej stopie.
I wtedy wszystko znów będzie dobrze.
To opowieść dla Kajtka i Rudego.
I dla wszystkich, którzy kiedyś byli światłem w naszym życiu –
nawet jeśli dziś świecą już z innej strony.
Z miłością,
Iwona🧑🌾
Komentarze
Prześlij komentarz