Szyszka do szyszki – opowieść o koszyczku


Jesień zawsze przychodzi po cichu, ale z rozmachem. Liście wirują w powietrzu, wiatr szepcze między gałęziami, a ziemia pachnie świeżością i igliwiem. W takich chwilach najchętniej szłam do lasu. Nie po grzyby, nie na spacer – tylko po… szyszki.

Zbierałam je od lat. Z czasem stały się moim ulubionym materiałem do tworzenia. Nie trzeba ich obrabiać, nie trzeba malować – same w sobie są piękne. Każda inna. Każda ma swój charakter.

W 2015 roku, w pewien jesienny wieczór, postanowiłam spróbować czegoś nowego. Wzięłam garść szyszek,  drut  wiązałkowy i zaczęłam tworzyć. Nie miałam planu. Chciałam po prostu zobaczyć, co się stanie, kiedy połączę jedną szyszkę z drugą. Bez kleju. Bez sztucznych dodatków. Tylko szyszka do szyszki – drutem.

Zaczęłam od podstawy – z większych szyszek ułożyłam okrąg, oplatając je drutem u nasady. Potem kolejne warstwy – już mniejsze szyszki, ustawione ciasno, oplatane drutem między łuskami. Powoli zaczął wyłaniać się kształt koszyka. Solidnego, ciężkiego, a jednocześnie pełnego naturalnego uroku.




Ale największe wyzwanie przyszło później: rączka.

Chciałam, żeby była z tego samego materiału, co cały koszyk – również z szyszek. To wymagało więcej cierpliwości. Musiałam dobrać drobniejsze, w miarę równe egzemplarze. Ułożyłam je w łuk, każdą mocując do kolejnej przy pomocy drutu. Oplotłam całość jak warkocz, wzmacniając konstrukcję od środka dodatkowym, mocniejszym drutem. Szyszki owinęły się wokół niego, tworząc gruby, rustykalny uchwyt, który nie tylko wyglądał pięknie, ale też był zaskakująco stabilny.

Kiedy go przymocowałam do boków koszyka, spojrzałam na całość i… uśmiechnęłam się. Niczego mu nie brakowało. Był cały „z lasu” – zrobiony wyłącznie z tego, co dała natura i co można było połączyć cierpliwymi dłońmi.

Nie użyłam ani kropli kleju. Tylko drut i wyobraźnia. A mimo to – a może właśnie dlatego – koszyczek przetrwał wszystkie te lata. Choć czasem ktoś pytał ze zdziwieniem:
– To wszystko tylko na drucie?
– Tak. I dzięki temu nadal trzyma się świetnie.

Oczywiście, jest jedna ważna zasada: nie wystawiać na mróz ani wilgoć. Gdy szyszki zrobią się zimne, zaczynają się zamykać. A wtedy cała konstrukcja może się zniekształcić. Dlatego mój koszyczek stoi sobie spokojnie w suchym, ciepłym kącie – i czeka, aż znów wypełnię go czymś ładnym.

Tworzyłam więcej – kufle, wazony, ramki, nawet obrazy. Ale to ten pierwszy, szyszkowy koszyczek, zrobiony całkowicie bez kleju, z rączką z samych szyszek, wciąż jest moim ulubionym.


W moim domu wciąż stoją dwa takie koszyczki – te pierwsze, wykonane dziesięć lat temu. I choć minęła cała dekada, wciąż wyglądają tak, jak w dniu, w którym je ukończyłam. Ani jednej łuski mniej, ani jednej szyszki, która by się odkształciła. Trwałe. Ciche. Wciąż tak samo piękne.


Czasem biorę je do rąk i oglądam z bliska – jakby na nowo. Każda łuska opowiada historię. Każdy drucik przypomina tamten wieczór, gdy siedziałam przy stole z kubkiem herbaty i po prostu… tworzyłam.

To właśnie w tym tkwi magia rękodzieła. W tym, że zostaje z nami na dłużej. Nie tylko jako przedmiot, ale jako wspomnienie, jako ślad czegoś prawdziwego. A jeśli coś tak prostego jak szyszka potrafi przetrwać kilkanaście lat, to znaczy, że naprawdę warto po nią sięgnąć.

Bo może w tym, co najprostsze, tkwi to, co najtrwalsze.




Na koniec – pozdrowienia od Iwony, której mąż zawsze mówi, że z wszelkiego, co tylko leży pod ręką, ona zrobi coś nie do wiary. Więc jeśli znajdziecie kiedyś gdzieś porzuconą szyszkę, lepiej uważajcie – bo możecie skończyć z koszykiem, kuflem albo całym lasem w domu! 😄

Twórzcie, bawcie się i nie dajcie się jesieni – bo z naturą i odrobiną drutu można czynić cuda!

Do zobaczenia w kolejnej kreatywnej przygodzie!
Iwona 🌲✨

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

🌾 Makówka z wierzby płaczącej — lekka jak koronka

Letnia opowieść spod wianka

Ręce, które uczą się od natury