Kwiaty, Kłosy i Ciernie – jak z trudu wyrasta piękno


Niedaleko mojego domu, tuż za skromną, nieutwardzoną drogą, rozciąga się dziki, pozornie nieciekawy teren. Dla wielu to miejsce bez wartości – ot, kawałek ziemi porośnięty wysoką trawą, dziką marchwią i ostami, które większość omija z daleka. Ale dla mnie to przestrzeń wolności. Cicha oaza, w której wszystko rośnie po swojemu – nieprzycinane, niekontrolowane, niezależne. Tam przyroda mówi swoim własnym językiem. Prawdziwym. Niepodporządkowanym nikomu.

Pewnego dnia zerwałam tam kilka roślin. Coś we mnie podpowiedziało, że chcę z nich upleść wianek. Nie ozdobny, nie tylko ładny – wianek, który będzie opowieścią. O mnie, o naszym życiu, o drodze, którą przeszliśmy razem z mężem. Bez mapy, bez przewodników, ale prawdziwej.

Bo ta droga nie była łatwa.

Nie mieliśmy nic gotowego. Żadnego wsparcia, żadnych poduszek bezpieczeństwa. Wszystko, co dziś mamy, zbudowaliśmy sami – powoli, mozolnie, cegła po cegle, dzień po dniu. Z nadzieją i lękiem, radością i zmęczeniem. Ale zawsze razem.

Wybudowaliśmy dom. Wychowaliśmy czworo dzieci. Posadziliśmy drzewa, które dziś rzucają cień na nasz ogród. A ja – każdego dnia pielęgnuję ten ogród… nie tylko z ziemi i zieleni, ale też ten symboliczny: ogród codzienności, pamięci, bliskości i miłości, która czasem boli, ale nigdy nie przestaje być ważna.

Życie nie szczędziło nam trudnych chwil. Choroby przychodziły znienacka – czasem cicho, podstępnie, a czasem z hukiem, rozbijając nasz spokój jak porcelanę. Widziałam w oczach męża lęk, który znałam z własnego serca. Ale szliśmy dalej. Każdego dnia trochę dalej. Nawet gdy brakowało sił. Te doświadczenia zostawiły ślady, ale nie odebrały nam woli życia.

W moim wianku każda roślina ma znaczenie. Nie ma przypadków.


Czerwone celozje – aksamitne, miękkie – przypominają o ciepłych gestach, o dobroci, która wraca, nawet gdy świat zdaje się być obojętny. Te celozje dostałam od znajomej, u której czasem kupuję kwiaty przez internet. Wysłała je jako drobny gratis. Bez powodu, bez zapowiedzi. Taki cichy prezent, który zapadł głęboko w pamięć.

Wplotłam różowe kłosy – symbol cierpliwości, pracy i plonów, które dojrzewają z czasem. One przypominają, że wszystko, co wartościowe, wymaga trudu. Fioletowe trawy, smukłe i miękkie jak oddech zmierzchu – to chwile zatrzymania i refleksji. Tego, czego często brakuje, a co koi, gdy się na to pozwoli.

I osty. Czerwone, twarde, kolczaste.

One nie są tam dla ozdoby. Są tam, bo muszą być. Bo są jak życie.

Osty ranią, wbijają się w dłonie, zostawiają ślady, czasem krwawiące. Ale mimo to – a może właśnie dlatego – są piękne. Dzikie, niepokorne, silne. Rosną tam, gdzie inne rośliny nie mają odwagi. Przetrwają upał, suszę, kamienistą ziemię. Są nieustępliwe. I właśnie za to je cenię.

W moim wianku osty symbolizują wszystkie trudności, które przeszliśmy – ja i mój mąż. Wszystkie chwile bólu, niepewności, strachu. Ale też – przede wszystkim – siłę, która z nich wyrosła. Przypominają mi, że nawet z ran może wyrosnąć coś trwałego. Kolce nie służą tylko do obrony – są znakiem przetrwania.

Dodałam też czarne makówki – ciche, zamknięte, niepozorne, ale w środku pełne nasion. Tak jak nasze doświadczenia. Może niewidoczne dla innych, ale niosące w sobie życie i przyszłość.

Ostatnim dodatkiem do wianka był suszony phalaris w odcieniu wrzosowym. Drobny, niepozorny, a jednak od razu przyciągnął moją uwagę. Jego delikatne kłosy, zabarwione subtelnie na fioletowo, stały się dla mnie symbolem łagodności – tej cichej siły, która nie musi krzyczeć, by być obecna. Phalaris przypomniał mi o chwilach, kiedy wystarczało jedno spojrzenie, dotyk dłoni, cisza dzielona we dwoje, by poczuć się bezpiecznie. Dodałam go na końcu – jak ostatnią myśl, która domyka opowieść.

Bo każda historia potrzebuje swojej puenty.

Mój wianek wygląda bogato, ale jest z prostych rzeczy. Większość roślin zebrałam sama, z uważnością i pamięcią. Tylko celozję dostałam. Jak w życiu – najcenniejsze rzeczy często przychodzą niespodziewanie, za darmo, jako dar losu.


Teraz, kiedy patrzę na ten wianek, widzę więcej niż tylko splecione rośliny. Widzę drogę. Naszą drogę – moją i mojego męża. Zwyczajną i trudną. Czasem pod górę, czasem pod wiatr. Ale własną.

I wiem jedno – warto było.

Ostatnio, we wrześniu, dodał zdjęcia naszego ogrodu. Pod tym postem napisał do mnie pewien pan, że mamy bardzo bogaty ogród. Wtedy nie pamiętam, co dokładnie jemu odpisałam, ale dziś wiem, jak bym odpowiedziała: nasz ogród jest bogaty tak samo jak ten wianek – pełen naszej pracy, trudu i wspólnych przejść.

To bogactwo nie bierze się z łatwości czy gotowych rozwiązań, ale z codziennego dbania, cierpliwości i miłości – tych samych wartości, które wplecione są w każdy listek i kolce naszego życia.

Pozdrawiam serdecznie, Iwona 🧑‍🌾 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

🌾 Makówka z wierzby płaczącej — lekka jak koronka

Letnia opowieść spod wianka

Ręce, które uczą się od natury